Zegar Zagłady (ang. Doomsday Clock) to inicjatywa chicagowskich naukowców (głównie przedstawicieli nauk ścisłych) tworzących “Bulletin of the Atomic Scientists”, zapoczątkowana w 1947 r. Publikowany w tym czasopiśmie zegar wskazywał, jak wiele czasu pozostało do północy, która symbolizować miała wojnę nuklearną o katastrofalnych dla ludzkości skutkach. Ten zmyślny publicystyczno-analityczny zabieg w epoce zimnowojennej działał na wyobraźnię wielu – czemu wyraz dawali m.in. artyści – stanowiąc swego rodzaju punkt odniesienia, dający pewien obraz (abstrahując od prawdziwości, o czym dalej), jak „gorąca” jest w danym momencie zimna wojna. Jednak gdy epoka międzyblokowej konfrontacji zakończyła się, a zagrożenie nuklearne nie dotyczyło już konfliktu między mocarstwami przy użyciu takiej broni, ale jej niekontrolowanej proliferacji, Zegar Zagłady, jak się wydaje, pozostał w logice zimnowojennej, często nie przystając do nowych realiów polityki międzynarodowej.

Najwcześniejszą godzinę (23:43) Zegar Zagłady wskazywał na początku lat 90. – w 1991 r., a więc dokładnie wtedy, gdy po rozpadzie ZSRR część jego arsenałów jądrowych „odziedziczyły” nowo powstałe państwa (Ukraina, Kazachstan i Białoruś), których nie wiązały w tym względzie żadne prawnomiędzynarodowe ograniczenia (do momentu podpisania protokołu lizbońskiego), w dodatku zaś erozja instytucji radzieckiego państwa i wojska groziła niekontrolowaną proliferacją tejże broni. O tym, że istniała wówczas świadomość problemu, może świadczyć choćby inicjatywa senatorów USA – Sama Nunna i Richarda Lugara – przeznaczenia niemałych środków na wsparcie ZSRR/Rosji na rzecz zapobiegnięcia rozprzestrzenianiu poradzieckiej broni masowego rażenia.

Od tamtej pory jednak północ jedynie się zbliżała, na co wpłynęły z pewnością m.in. nuklearyzacja Korei Północnej, irański program wzbogacania uranu, obawy o wejście w posiadanie broni jądrowej przez podmioty niepaństwowe czy rozbudowa jakościowa atomowych arsenałów USA, Rosji i Chin. Niemniej nie broni się nijak, przykładowo, uznanie, że w 2015 r., kiedy to doszło choćby do podpisania JCPOA (porozumienia regulującego status produkcji energii jądrowej przez Iran), ryzyko katastrofy nuklearnej było najwyższe od 1984 r., a więc momentu rozmieszczania amerykańskich i radzieckich rakiet w Europie, kryzysu w relacjach USA-ZSRR po zestrzeleniu koreańskiego samolotu pasażerskiego nad Morzem Japońskim czy też awarii radzieckiego systemu wczesnego ostrzegania, który 26 września 1983 r. błędnie poinformował o wystrzeleniu amerykańskich pocisków w stronę Związku Radzieckiego (tylko dzięki odwadze i rozsądkowi operatora, Stanisława Pietrowa, nie zainicjowano uderzenia odwetowego).

W ostatnich latach wskazówka minutowa przybliżała się do szczytu tarczy, aby w 2023 r. pokazać porę najbliższą północy – 1,5 minuty przed nią, a więc bliżej niż dotychczasowy „rekord”, czyli 23:58 z 1953 r. Aby przedstawić punkt odniesienia, podkreślić należy, że był to moment bodaj najintensywniejszych prac nad rozwojem broni jądrowej obydwu ówczesnych mocarstw, m.in. w oparciu o bardzo liczne testy, także w atmosferze, przy braku jakichkolwiek prawnomiędzynarodowych lub politycznych ograniczeń ku temu. To też gorszy wynik niż np. przy okazji kryzysu kubańskiego, kiedy to ryzyko zbrojnej konfrontacji USA-ZSRR było zapewne najwyższe; czy też w latach 80., gdy szacowana liczba głowic nuklearnych samych tylko dwóch mocarstw wynosiła ok. 60 tys. (dziś jest to poziom, wg szacunków SIPRI, ok. 12-13 tys. w posiadaniu wszystkich państw nią dysponujących).

Ale najbardziej problematyczne nie pozostają bynajmniej wątpliwości co do szacowania ryzyka w kategoriach stricte merytorycznych. Niestety “Bulletin of the Atomic Scientists” nie jest jedynym podmiotem, który chce wywołać w odbiorcach przeświadczenie o nadciągającym widmie atomowej zagłady. Kolejnym jest Federacja Rosyjska. Władimir Putin grozi raz po raz nuklearnym odwetem za opór stawiany na froncie w Ukrainie lub za wsparcie udzielone jej przez Zachód. Potwierdzenie ryzyka ze strony zachodnich naukowców to niemal wymarzone uwiarygodnienie tych gróźb, szczególnie gdy przebieg wojny bardzo mocno podważa ich wiarygodność. Autorzy Zegara Zagłady wyświadczają zatem nie lada przysługę kremlowskiemu pionowi dezinformacji. I o ile do czynników przyspieszających ową „zagładę” zaczęli oni zaliczać też np. zmiany klimatyczne czy technologiczne, o tyle konotacja z nuklearną apokalipsą pozostaje w powszechnym odbiorze głównym punktem odniesienia.

Obserwator mógłby stwierdzić, ze przy dalszym, równie histerycznym ocenianiu potrzebny będzie niedługo zapewne „Stoper Zagłady”, a wyniki podawane będą, niczym w Formule 1, z dokładnością do tysięcznych części sekundy. Zasadne wydaje się jednak przede wszystkim pytanie, na ile to narzędzie czasu zimnej wojny pozostaje użyteczne w dzisiejszych realiach power politics – zwiększającej się liczby ośrodków siły (globalnie i regionalnie) oraz ewolucji atrybutów potęgi państw. Ponadto, odwrotnie do przypadku zimnowojennego, współcześnie użycie broni jądrowej nie musi oznaczać katastrofy nuklearnej, czego dowodzą choćby niedawne deklaracje USA, że ich odpowiedź na rosyjski atak z użyciem taktycznego ładunku tego rodzaju w Ukrainie pozostanie konwencjonalna. Nie można też ignorować, co stanowi zarzut do autorów Zegara Zagłady, charakteru globalnego środowiska informacyjnego, umożliwiającego dezinformowanie na nieograniczoną niemal skalę.

Możemy domniemywać, że u podstaw takiego podejścia leży chęć zwrócenia uwagi światowych przywódców na nierozwiązany problem proliferacji (horyzontalnej i wertykalnej) broni masowego rażenia i zmotywowania ich do dalszych kroków rozbrojeniowych, co w kontekście obecnej intensyfikacji tego rodzaju prac przez Iran (wzbogacanie uranu do poziomu umożliwiającego produkcję broni jądrowej) i Koreę Północną (dziesiątki testów pocisków), zupełnie przyćmionej z powodu wojny w Ukrainie, nie wydaje się w pełni bezcelowe. Nie od dziś wiemy jednak, do czego mogą prowadzić dobre chęci.

Piotr Śledź,
Uniwersytet Warszawski