W miarę jak wojna w Ukrainie grzęźnie w okopach, jednocześnie generując – zarówno po stronie agresora, jak i broniących się – ogromnej skali straty, coraz głośniej wybrzmiewają apele o natychmiastowe wstrzymanie walk, formułowane przez różne ruchy „pokojowe” czy „antywojenne”, środowiska polityczne (przykładem niedawny list otwarty członków niemieckiej SPD) bądź władze innych państw (vide apele papieża Franciszka czy propozycja chińskiego „planu pokojowego”). Nieprzypadkowo do zawieszenia broni wzywają także wierni stronnicy Kremla – patriarcha Cyryl czy prezydent Alaksandr Łukaszenka. Często intencje zdradza swoisty „symetryzm” tych apeli, zrównujący broniącą się przed napaścią Ukrainę z agresorem, na którego działań wyraźne potępienie z jakichś względów brakuje w ich treści miejsca.
Dobre chęci, jeśli w ogóle mamy z nimi do czynienia, nie usprawiedliwiają jednak ignorowania kontekstu tej wojny. To oczywiste, że trwały i stabilny pokój w Ukrainie jest marzeniem wszystkich, którzy dobrze jej życzą. Sednem sprawy pozostaje jednak owa „natychmiastowość”. Przerwanie walk bez daleko idących koncesji terytorialnych czy innych ograniczeń dla suwerenności Ukrainy jest obecnie niemożliwe, co wynika zarówno z rosyjskich deklaracji, jak i z logiki przebiegu dotychczasowych działań zbrojnych. Wniosek nasuwa się sam – pokój natychmiast to pokój na warunkach Rosji. Tak było przecież w przypadku obydwu protokołów mińskich (IX 2014, II 2015), de facto narzuconych Ukrainie w efekcie militarnych niepowodzeń na froncie i nieustającej presji wywieranej różnymi hybrydowymi środkami.
Argumentowi stanowiącemu, że dozbrajanie Ukrainy eskaluje konflikt przeciwstawić można pewien eksperyment myślowy – warto wyobrazić sobie, co stałoby się, gdyby zostało ono a priori zaniechane. Bez wsparcia z zewnątrz – materialnie w postaci dostaw uzbrojenia i politycznie, a więc na drodze sankcji i presji dyplomatycznej wobec Rosji – najeźdźcy niechybnie zajęliby większe połacie terytorium Ukrainy. Biorąc pod uwagę jej powierzchnię i ograniczone militarne zasoby Rosji, jak również determinację Ukraińców do walki z agresorem, trudno byłoby spodziewać się skutecznego zajęcia całego kraju, od Ługańska po Lwów. Same walki z dużym prawdopodobieństwem trwałyby więc nadal, z tą różnicą, że polem bitwy nie byłyby Bachmut i Awdijiwka, jak obecnie, ale obszary oddalone o kilkaset kilometrów w kierunku zachodnim – być może Odessa lub Żytomierz. Prawdopodobnie miałyby w większym stopniu charakter partyzancki, a o sposobach zwalczania nieregularnych formacji zbrojnych przez Rosję wiemy już niemało, choćby na podstawie doświadczeń z obu wojen czeczeńskich. Ponadto losy mieszkańców Buczy, Irpienia czy Mariupola pokazują dobitnie, jaki los spotyka ludność cywilną na terenach okupowanych (nawet przez krótki czas), zatem im więcej byłoby takich, z tym większą pewnością można domniemywać, że liczba aktów zbrodni wojennych i ich ofiar (i tak już ogromna) znacząco wzrosłaby. Rosyjskim remedium na braki w zasobach są przecież wojna na wyczerpanie – a więc działania obliczone wprost na pogorszenie losu ludności cywilnej – oraz zastraszenie miejscowych okrucieństwem stosowanych metod.
Ale kluczowy jest argument ad populum – Ukraińcy po prostu chcą walczyć o swoją ziemię z agresorem, niezależnie od okoliczności. Potwierdzają to badania opinii publicznej – w sondażu z lutego 2023 r., przeprowadzonym z okazji Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa (zob. https://www.kekstcnc.com/media/5821/munich-security-index-2023.pdf), 95% badanych deklaruje, że walki powinny być kontynuowane, nawet gdyby towarzyszyły im regularne bombardowania miast; 91% – w razie użycia taktycznej broni jądrowej nad Morzem Czarnym; a 89% – gdyby Rosja zdecydowała się na jej wykorzystanie na polu bitwy lub uderzyła takim ładunkiem na któreś z ukraińskich miast. Panuje w tej sprawie zatem ogólnonarodowy konsensus. Ukraińcy mają do niego pełne prawo zarówno w świetle norm międzynarodowych (art. 51 KNZ), jak i w wymiarze etycznym (większość koncepcji wojny sprawiedliwej odnosi się do wojny obronnej).
Warto zatem uszanować ich wolę i przyjąć do wiadomości, że cena nie tylko koncesji terytorialnych, ale przede wszystkim złamania suwerenności i narodowej tożsamości, zagrażającego przetrwaniu narodu (np. w świetle licznych wypowiedzi Putina ową tożsamość kwestionujących), do zapłacenia za zakończenie wojny może być uznawana za zbyt wysoką. Mimo to wielu obserwatorów i komentatorów, w tym także powyżsi „wysłannicy pokoju”, często słabo zorientowanych w lokalnym kontekście, przywołane okoliczności ignoruje – zupełnie jak gdyby lepiej niż sami Ukraińcy znali ich wolę i potrzeby.
Piotr Śledź
Uniwersytet Warszawski